Niezrozumienie sensu odżywiania rodzi odżywianie bez sensu

Kiedy słyszę bądź czytam, że ktoś zjada duże ilości kaszy albo ryżu, najlepiej brązowego, bo rzekomo najzdrowszy, do solenia używa tylko soli kamiennej, bo zawiera minerały, kawy ani herbaty nie słodzi, a jeśli już, to tylko cukrem brązowym, mięso jada tylko chude, bez cholesterolu, ale najchętniej białe, bo lekkostrawne i coś tam jeszcze, no i jada dużo ryb, to już wiem, co będzie dalej. A dalej są skargi i biadolenie, iż pomimo że odżywia się tak zdrowo, nadal dręczą go kłopoty zdrowotne. Musi tak być!

Nie tyle poznać to, czego się nie wie, ile zapomnieć to, co się wie, lub w co się wierzy, że się wie – radził już 500 lat temu Paracelsus. Do dzisiaj pod tym względem nic się nie zmieniło. Wciąż w narodzie najdłużej pokutują głupoty wtłoczone do głów w procesie wielopokoleniowej indoktrynacji zmierzającej do stworzenia nowego gatunku człowieka – pacjentów (łac. Homo patiens).

Pacjentyzm to nie tylko bezrozumne nabywanie leków. Pacjentyzm to także, a raczej nade wszystko nabywanie wszelkiej pseudowiedzy, której celem jest spowodowanie potrzeby nabywania leków, a przy okazji także usług medycznych. Inaczej mówiąc: żeby się leczyć, trzeba wprzódy zachorować. Gdy już to nastąpi, a więc zachorują, pacjenci albo zdają się na lekarzy, którzy przeczytali mnóstwo książek o leczeniu chorób, ewentualnie sami biorą się za poszukiwanie i czytanie książek o leczeniu chorób. Pacjentyzm właśnie tym się charakteryzuje, iż przyjmuje jako coś normalnego niedorzeczną tezę, że jest skutek bez przyczyny; że nie musi się wiedzieć, jak zachorować, żeby zachorować. Po prostu się choruje, i już. Wtedy trzeba się już tylko leczyć, co dla pacjentów znaczy tyle samo, co dbać o zdrowie. Otóż nie! Nie ma skutku bez przyczyny! Żeby zachorować, potrzebna jest wiedza, jak to zrobić. Ktoś powie, że nigdzie taka wiedza nie jest dostępna. Bynajmniej. Tę wiedzę pacjent ma wtłaczaną do głowy już od najmłodszych lat.

Przez całe życie jesteśmy bombardowani papką informacyjną noszącą wszelkie znamiona chorobotwórczej. Można by z tego złożyć nie jedną książkę, ale setki, tysiące. Tak – tysiące książek trzeba przeczytać, żeby się w końcu pochorować. Gdyby przynajmniej człowiek zdał sobie sprawę, o czym naprawdę są te książki, ale gdzież tam. Już same tytuły są tyle samo mówiące, co zwodnicze: „Kącik zdrowia”, „Pij mleko, będziesz wielki”, „Pij co najmniej 3,5 litra wody codziennie”, „Unikaj tłuszczów zwierzęcych”, „Cukier to biała śmierć”, „Sól to biała śmierć”, „Cholesterol to twój wróg”, „Sport to zdrowie”, „Musisz jeść posiłki jak najbardziej zróżnicowane”, „Jedz pięć posiłków dziennie i o stałych porach”. To tylko niewielki przegląd literatury, którą powtarza się pacjentowi tyle razy, aż w końcu uwierzy, że te brednie mają na celu zachować jego zdrowie. A potem, gdy już zachoruje, nie wie, nawet nie zastanawia się dlaczego, tylko bierze się za czytanie innych książek – o leczeniu.

Książki uczące o tym, jak zachorować, bardzo wychwalają kasze, że takie zdrowe i w ogóle – polecane. Co w takiej kaszy może być zdrowego? Nic. To tylko wypełniacz, zresztą wątpliwej jakości dla człowieka. Duża zawartość witamin i minerałów w kaszach to mit. W rzeczywistości kasza zawiera sporo trudnej do strawienia skrobi i nieco błonnika. Błonnik możemy sobie darować, bo jest martwy, czyli podłej jakości. Pełnowartościowy błonnik dostarczamy organizmowi w postaci surówek oraz koktajli błonnikowych. Więcej nie potrzeba, bo i po co? Przy okazji warto po raz kolejny obalić mit, jakoby organizm miał czegośpotrzebować jak najwięcej. To kolejna chorobotwórcza bzdura. Musimy przyjąć do wiadomości jedno z fundamentalnych praw natury: Nie ma takiej substancji, której organizm potrzebowałby jak najwięcej.

Skrobia jest wielocukrem trawionym w przewodzie pokarmowym na jednocukier glukozę, jest więc potrzebna, ale w żadnym wypadku nie w nadmiarze. Osobom, które nie obciążają organizmu nadmiernym wysiłkiem fizycznym jest potrzebna niewielka ilość skrobi, by utrzymać poziom cukru we krwi na stałym, fizjologicznym poziomie, natomiast osoby wykonujące ciężką pracę fizyczną, albo katujące swój organizm zajęciami sportowymi, powinny organizmowi dostarczać większą ilość skrobi, ale w żadnym wypadku skrobia nie powinna stanowić głównego źródła energii, a jedynie dodatkowe do tłuszczu, który jest podstawową substancją energetyczną dla organizmu ludzkiego.

Skrobia zbożowa jest stosunkowo ciężkostrawna, w związku z czym poziom cukru we krwi wzrasta powoli, a więc bez konieczności wyrzucania dużych ilości insuliny, dzięki czemu oszczędzana jest trzustka, co jest niewątpliwą zaletą. Wadą powolnego trawienia skrobi jest możliwość, że przewód pokarmowy nie zdąży strawić jej wszystkiej i jakaś ilość dotrze do jelita grubego, ku uciesze drożdżaków Candida albicans. Błonnik zbożowy, zwłaszcza martwy, nie jest najlepszym podłożem dla bakterii symbiotycznych, co razem wzięte może zaburzyć delikatną równowagę flory bakteryjnej jelita grubego, wywołując wzdęcia, a na dłuższą metę doprowadzając do patologii zwanej drożdżycą jelita grubego.

Prawidłowe odżywianie to prawidłowe myślenie o nim. Żeby móc myśleć prawidłowo, najpierw trzeba „zapomnieć to, co się wie, lub w co się wierzy, że się wie”, czyli po prostu trzeba wyrzucić z głowy wszelkie naleciałości z okresu pacjentyzmu, a na to miejsce wbić sobie do niej prawidłową hierarchię podstawowych składników pokarmowych, na które składają się:

1. mięso wagowo zrównoważone surówką,

2. jajka,

3. dodatki.

W takiej kolejności, żadnej innej, powinniśmy myśleć o jedzeniu, zanim je nie tylko zjemy, ale zanim je przygotujemy, bowiem wtedy, i tylko wtedy, możemy prostą drogą podążać do celu, jakim jest odbudowanie zdrowia, a także jego utrzymanie.

Oczywiście, że takie konsekwentne myślenie nie jest łatwe, gdy co rusz media zwodzą nas cudownymi teoriami obiecującymi lepsze metody na zdrowie. Ale czy do celu można dojść, wciąż błądząc?

 

Autor: Józef Słonecki